Rozmowy przy kawie, część druga
Kawa z sercem lub bez
Esej z cyklu refleksji o literaturze, życiu i człowieku, który uczył patrzeć sercem.
Autor: Jarosław Miaśkiewicz
Spontaniczność i łagodność. O Edwardzie Stachurze
Był człowiekiem drogi. Wędrowcem, który nigdy nie chciał zatrzymać się na dłużej w jednym miejscu. Edward Stachura miał w sobie żywioł spontaniczności: i to ona wyznaczała rytm jego życia, jego literatury, jego milczenia i krzyku. Wystarczy otworzyć „Całą jaskrawość” albo „Siekierezadę”, aby usłyszeć tamten puls: szybki, nierówny, gwałtowny jak krok na polnej ścieżce, niekiedy zamyślony jak spojrzenie w nurt rzeki, kiedy wieje łagodny albo gwałtowny wiatr.
Edward Stachura wierzył, że planowanie jest złudzeniem. Że prawdziwe życie dzieje się właśnie wtedy, gdy człowiek odrzuca mapy i bilety powrotne, kiedy zdaje się na przypadek: a może na los. Jego bohaterowie nigdy nie budują kalendarzy, nie konstruują tabel, nie chowają się za wygodnym schematem. Wybierają to, co się pojawia: nocleg w stogu siana, pracę przy ścince drzew, nagły wyjazd w góry. To sztuka, którą Stachura wyniósł z samego rdzenia własnego życia: nieustannie przeprowadzał się, zrywał znajomości i od nowa budował swoje ścieżki. W jego prozie słychać, jakby mówił: „Nie czekaj, aż coś się wydarzy. Idź. Zawsze można pójść dalej”.
W tej spontaniczności jest jednak pewien paradoks. Z zewnątrz wygląda ona jak chaos: nagłe decyzje, rezygnacje, radykalne zmiany. Ale w głębi kryje się spójna filozofia. To wiara, że życie nie potrzebuje zewnętrznych zabezpieczeń, że każdy dzień niesie w sobie dostateczny sens. W „Siekierezadzie” bohater rzuca się w ciężką pracę drwala, jakby chciał poczuć całym ciałem dotyk rzeczywistości. W „Całej jaskrawości” wyrusza w drogę nie po to, by dotrzeć, ale by iść.
Język…… Edwarda Stachury, tak jak jego życie, ma w sobie rytm wędrówki. Pisze tak, jakby rozmawiał: chwilami zadyszany, chwilami powtarzający słowa jak kroki na żwirowej ścieżce. Czasem zdanie urywa się w „półdrogi”; bo bardziej liczy się sam oddech niż gramatyczna pełnia. Zdarza mu się wybuchnąć, powtórzyć, zakrzyknąć: „Życie! Życie! Najlepsze, co może być!”; i to wystarcza, jest wolny jak ptak. Byś Ty ważny, niby nieważny, jak chcesz, może najważniejszy człowiek na świecie: poczuł, że oto stoisz naprzeciw kogoś, kto mówi naprawdę… bez udawania. Taki zwykły człowiek, jak wolisz: może Nikt. Nie wiem, czy to zrozumiesz i poczujesz swoją wrażliwością? Bez literackiej maski. Bez jakiejkolwiek maski.
Nie musisz być doktorem literatury i budować w swojej książce biograficznej o mnie, Edwardzie Stachurze, sztucznej drabiny: stawiać na piedestale tych ważnych i ważniejszych, którzy mnie niby znali, niby się ze mną spotkali, niby też byli poetami, niby też byli moimi przyjaciółmi, niby udawali… Niby – i to z pewnością – mieli i mają przed swoim nazwiskiem jakieś ważne tytuły naukowe albo zawody świata… prawdziwi poeci. Dziennikarze, prozaicy, aktorzy, krytycy literaccy, historycy sztuki, nie byle jakiej, fotograficy, tłumacze literatury, architekci, graficy, muzycy, malarze, żeglarze, nauczycielki, redaktorzy. Żony i nie żony.
A również i na samym końcu – tych, którzy pracowali w fabrykach, na kolei, w lesie – z tymi już ciężej. Tamtych nie znasz, bo ja ich znałem i z nimi pracowałem, żeby trochę zdobyć grosza na chleb, tak jak oni w tym czasie starali się o swoje życie. A ja o swoje, drobnego wędrowca.
Napiszesz bądź napisałeś w biografii o mnie i tylko jedno: imię i nazwisko mojej najukochańszej kobiety, życia, bez żadnego „a”.
A gdzie pokazałeś moją najukochańszą narzeczoną – z łagodnością i spontanicznością? Bo może ci to nie pasuje do tej drabiny nazwisk, które o mnie coś tam wspominają, może pamiętają, może to prawda, może nie. Reszta była prawdą albo i nie.
Stachura powtarzał, że: „wszystko jest poezją”. Nie w znaczeniu estetycznym, nie jako ornament, ale jako sposób bycia.
Poezją jest chleb krojony na stole, spojrzenie przechodnia, rozmowa z nieznajomym na dworcu. Poezją jest cisza o świcie i krzyk mewy nad Wisłą czy polskim Bałtykiem. Trzeba tylko mieć odwagę, by zatrzymać się i to dostrzec. A do tego niezbędna jest właśnie spontaniczność: bo jeśli człowiek układa wszystko w plan, jeśli odgradza się od niespodzianki, to gubi smak życia, „ten smak prawdziwy, a nie konserwowy”, jak pisał w swoich notatkach.
Ale jest jeszcze coś, co ocala Stachurę przed żywiołem zbyt gwałtownym. To łagodność. Ta, która nie krzyczy, nie walczy, nie narzuca się. Łagodność w spojrzeniu na ludzi, w cichym zrozumieniu ich błędów i pomyłek. Jego proza: choć pełna gwałtownych uniesień: ma w sobie miękkość rozmowy przy stole, rytm codzienności. Jakby chciał powiedzieć: „Spójrz na świat bez gniewu. To, co najprostsze, jest najprawdziwsze.”
Spontaniczność bez łagodności byłaby chaosem. Łagodność bez spontaniczności: letargiem. Razem tworzą równowagę: dwa skrzydła, które unoszą człowieka ponad schematy i lęk.
Edward Stachura był wędrowcem, ale nie tylko w sensie fizycznym.
Wędrował także w języku, w emocjach, w sposobach przeżywania.
Szukał świata, w którym człowiek może być sobą: bez kajdan kariery,
bez pozornych pewności.
Może dlatego? Jego książki, czytane dzisiaj, nadal brzmią świeżo. Wciąż uczą nas, że życie jest poezją, jeśli tylko pozwolimy mu płynąć.
Czy kawa smakuje lepiej z sercem, czy bez? Pytał: Stachura, a raczej prowokował, żebyśmy sami odpowiedzieli. Może najlepiej z odrobiną łagodności i kroplą spontaniczności.
Spontaniczność i łagodność. O Edwardzie Stachurze
